Pierwsze co rzuca się w oczy po wylądowaniu, to tłok. Wszędzie jest pełno ludzi... O wiele więcej niż w godzinach szczytu na skrzyżowaniu pod Rotundą w Warszawie. Od lotniska po centra handlowe w Manili - wszędzie jest kolokwialnie mówiąc "dziki tłum". Wszędzie pełno policji i umundurowanych osiłków z wykrywaczami metalu. Do tego jest gorąco - i bardzo, bardzo wilgotno. Klimatyzacja to luksus, na który nie wszędzie można sobie pozwolić - tutaj jest za to wszędzie dużo wentylatorów - różnej maści i przewiewu. W terminalu krajowym nr 2 lotniska w Manili (NAIA - Ninoy Aquino International Airport) nie ma klimy wcale - tłumy ludzi smażą się w kolejkach do odprawy/biletów/kas. Ale jest wesoło. Wszyscy mają uśmiech na twarzy, nie znajduję tutaj poważnych do bólu i groźnych arabskich brodatych min, tak popularnych w Beżowym Świecie... I wszędzie wiszą takie czy inne formy reklamy, która stała się hasłem Filipin - It's more fun in Philippines!
Pierwszym stopem na mapie filipińskiej przygody był lot z Manili do położonej w centrum archipelagu Nagi (Miasta Naga? - nie wiem czy powinienem nazwę odmieniać czy nie, ale w końcu polski język...). Lądowanie w Naga City to już przeżycie samo w sobie - pas startowy jest tak krótki, że rozpędzony ATR 72 ma tylko jedną szansę "przywalić" o ziemię (dosłownie) - jedno z najtwardszych lądowań jakich doświadczyłem, po którym następuje bardzo gwałtowne - wręcz dramatyczne hamowanie.
Wycieczka po płycie lotniska i odbiór bagażu prosto z wózka i... nie załapałem się na taksówkę. Lotnisko opustoszało. Kilka minut później udało się jednak złapać podwózkę - prawie dwie godziny na wschód aż skończyła się droga... Tutaj znów okazało się, że ostatni "prom" tego dnia już odpływa, ale pracownicy "przystani" pomogli nam załadować się na pokład.
To był ostatni raz, kiedy widziałem moje buty. Tak - jeśli ktoś ma złudzenia, że w można w te okolice pojechać w trampkach, to się grubo myli. Albo boso, albo w klapkach.
Podróż dookoła wyspy w drodze na Caramoan trwa około 2,5 godziny. Nurząca i głośna, ale trzeba przebrnąć. Po dotarciu do Caramoan, jeszcze jedna wycieczka i jesteśmy w domu...
Gota Village - ośrodek, w którym mieszkałem to budząca się do życia baza turystyczna, dofinansowana imprezami typu "Survival Caramoan", w której znajdują się całkiem przyzwoicie wyposażone domki turystyczne. Klimatyzacja jest, więc robactwo i inne przyjazne filipińskie stworzonka trzymają się z daleka. A jest tego zwierzyńca sporo. Wszystko, co tylko przychodzi Wam do głowy myśląc o Waszej żonie/matce/kochance wrzeszczącej na stołku w kuchni w obliczu pająka w kuchni - tutaj znajdziecie. Od mrówek, przez karaluchy, po jaszczurki, iguany i węże. Mniam... W odróżnieniu od Tajskiej, kuchnia filipińska jednak nie czerpie z bogactw naturalnych i główną potrawą jest tutaj ryż. Z wieprzowiną.
Caramoan to popularna baza wypadowa na zwiedzanie okolicznych wysp. Znajdziecie tutaj wielu chętnych do oprowadzenia "taksówkarzy", którzy w małych, maksymalnie 10 osobowych katamaranach gotowi będą za drobną opłatą przedstawić wam najpiękniejsze z tych 7107 filipińskich wysp. Widoki robią niesamowite wrażenie.
O czym nie wiedziałem, a później żałowałem:
1) trzeba mieć porządne klapki (najlepiej takie zamknięte gumowe, do łażenia po rafach albo drobnego hikingu)
2) warto przed wycieczką zaopatrzyć się w kostium do nurkowania, bo jednak czasem można się o coś sparzyć w tej krystalicznie czystej wodzie (albo otrzeć o ostrą rafę)
3) pamiętać o wodoszczelnych opakowaniach na wszelkiego rodzaju elektronikę i aparaty foto (np. takich lunch boxach próżniowych albo plastikowych słoikach), bo jednak te katamarany jakiegoś zaufania nie wzbudzały...
4) warto też mieć maskę do nurkowania, bo widoki są jak z innej planety...
...a skoro o widokach, to popatrzcie sami:
Po trzech dniach takich pejzaży, jeszcze przed wschodem słońca udałem się w drogę powrotną do Manili (30 minut na skuterze, 2 godziny w katamaranie, kolejna godzina w taxi i samolot... ), ciekawy co mnie czeka w Boracay...
C.D.N.
*) opłaty przy locie krajowym to równowartość kilku USD. Na zaprezentowanym powyżej zdjęciu widać kwitek na 550 pesos, czyli około 40PLN, bez których nie chcą nas wypuścić z kraju ;) - tak bardzo kochają turystów.
Witaj w "beżowej" rzeczywistości :)
OdpowiedzUsuńFajnie czyta się wrażenia i spostrzeżenia z Filipin napisane przez kogoś, kto a co dzień przebywa w zupełnie innym miejscu, bo... to co dla nas jest oczywistością i na co w ogóle już nie zwracamy uwagi (choćby prozaiczne buty do wody czy nieprzemakalna torba na aparat), okazuje się być czymś wartym uwagi;) Nie wspominając o wilgotności, która zapewne jest, skoro wszyscy tak twierdzą, a której... chyba już nie odczuwamy;)
OdpowiedzUsuńSuper, że się podobało i czekam na kolejne wpisy:)
Po rafie się nie chodzi!!
OdpowiedzUsuńZabijasz wszystko na czym stajesz.
Kurt
Niesamowite zdjęcia, cudne kolory, zieleń... jak inne od tutejszych pejzaży. Inny świat ;)
OdpowiedzUsuńHem, chyba w 2014 czy 15 szykuję się z Filipem na Filipiny ( Filip - mój mąż :)
OdpowiedzUsuń