Zawsze chciałem spróbować, bo lubię długie trasy, a podróżowanie po Arabii Saudyjskiej nie wymaga jakiegoś specjalnego przygotowania czy ogromu środków finansowych. Drogi są często tak proste i puste, że można jechać godzinami bez dotykania hamulca - czasem tylko pojawia się delikatny zakręt czy wzniesienie. W Europie - ze względu na bezpieczeństwo, autostrady nigdy nie biegną na wprost jak przy linijce. Tutaj tylko niektóre drogi budowane były przy zachowaniu takich standardów. Trasa z Dammam do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, którą zrobiłem w ubiegłym tygodniu taka nie jest.
Na niektórych odcinkach jest tam tak nudno, że chwilami myślałem o tym, żeby postawić na desce rozdzielczej tablet i zacząć oglądać zaległe odcinki mojego ulubionego serialu… Zaraz po wyjechaniu z Dammam krajobraz robi się dość interesujący, bo tu i tam na horyzoncie widać wielkie wzniesienia i ruiny jakichś starożytnych budowli, ale poza tym jest jedna wielka pustynia. Generalnie jedzie się przyjemnie, poza kilkoma odcinkami bliżej granicy z Katarem, które są jeszcze remontowane (lub nieodnowione). Tam jazda jest o tyle trudna, że po zmierzchu ciężko odróżnić pas od pobocza, bo szeroki na trzy auta asfalt nie ma kompletnie żadnych oznaczeń. W takich warunkach samochód jadący pod prąd może zaskoczyć. Ale jest szeroko i o tyle dobrze. W drodze powrotnej jest już doskonale. Tylko nudno. Od czasu do czasu pojawi się tylko jakiś samochód osobowy - przeważnie za szybko jadący i "na długich", bo Saudyjczycy mają jakiś problem ze wzrokiem i 90% kierowców w ogóle się nie przejmuje innymi uczestnikami ruchu. Na szczęście ruch jest na tyle nieduży, że raz na 10 minut takiego delikwenta można przecierpieć.
Na granicy pusto. Samo przejście graniczne wygląda jak miniaturowa wersja tego w Bahrajnie. Zadaszony terminal (w budowie), kilka nieczynnych stanowisk, z których tylko jedno oznaczone jest semaforem na którym widać zieleń, bo ruch praktycznie żaden. Podjeżdżam do pierwszego, pokazuję tutejszy dowód rejestracyjny (estimara), dostaję pierwszą karteczkę z wypisanymi danymi kierowcy i numerem rejestracyjnym, i jadę dalej. Na drugim stanowisku - równie pustym i równie "rozkopanym", pokazuję paszport i czekam… Pracownik straży granicznej próbuje znaleźć w systemie co to za dziwny kraj ten "Polska", aż zrezygnowany pyta o narodowość - odpowiadam, że BOLANDA. Po chwili coś tam znajduje i słyszę "AAAaaa, FUTBOL, PODOLSKI" - uśmiałem się, facet też, postawił pieczątkę i ruszyłem dalej. Kolejne stanowisko było oddalone o jakiś kilometr. Przeprawa przez otoczony drutem kolczastym plac celny, wypełniony rozrzuconymi, zanurzonymi w ciemności starymi ciężarówkami. Drogę wyznaczają betonowe zasieki, więc nie było problemu ze znalezieniem właściwego kierunku. Na tym odcinku dogoniłem jakiegoś wyklejonego złotą folią (!) Mercedesa SLS (!) na numerach z UAE, który nie mógł sobie poradzić z dziurami w asfalcie i wielkimi progami zwalniającymi…
Na kolejnym, ostatnim już w KSA stanowisku pokazuję paszport i facet zaczyna szukać pieczątki. Szuka… szuka… nie znalazł (mój paszport ma pieczątek tyle, że lada chwila będę potrzebował wyrobić sobie następny). Popatrzył na mnie, spytał gdzie pieczątka, odpowiedziałem, że jest - machnął ręką. Pojechałem. Kolejny kilometr jak nie więcej pustego już parkingu. Próg zwalniający i wielka tablica WITAMY W UAE. Kontrola paszportowa - powiedziano mi, że muszę się stawić do "Arrival Hall", bo tylko obywatele GCC mogą załatwić przeprawę bez wychodzenia z samochodu. Zaparkowałem więc obok niewielkiego budynku po drugiej stronie granicy i idę do środka się odprawić. Długi ciąg stanowisk i tylko jeden strażnik, zero interesantów. Popatrzył, postukał coś tam w komputerze (od marca do UAE nie musimy mieć już wizy, ale jako rezydent kraju GCC wiza taka mi przysługuje za opłatą 105 AED jeśli ląduję na lotniku w Abu Dhabi - tutaj nic nie zapłaciłem). Dostałem wizę dla rezydenta GCC na 30 dni. Od zaparkowania samochodu do pieczątki w paszporcie minęło może z 10 minut.
Kolejna kolejka to kontrola celna. Czekam na zielone światło i przejeżdżam przez wielki skaner (ciekaw jestem jakiej technologii używają i czy jest to jakaś forma prześwietlania z użyciem promieni rentgena czy jakiś skomplikowany aparat do USG, a może radar?). Turlając się przez to wielkie urządzenie obserwuję wielki wyświetlacz, na którym pokazana jest moja prędkość (i wielkie ostrzeżenie, że mogę się turlać max 5km/h). Po przejechaniu przez elektroniczną śluzę wjeżdżam do wielkiego namiotu, w którym wskazują mi miejsce do zaparkowania i inspekcji manualnej. Celnik zagląda do bagażnika, ogląda paszport i papier, który otrzymałem wcześniej przed wjazdem na inspekcję, stawia pieczątkę i z uśmiechem mówi "enjoy your stay in UEA". Ruszam dalej, na kolejnym stanowisku oddaję przypieczętowaną karteczkę inspekcji celnej i… jadę w kierunku ostatniego już punktu - tym razem ubezpieczenie. Koszt ubezpieczenia na 10 dni to 150 AED (dla porównania roczne ubezpieczenie mojego samochodu w Arabii to 450 SAR, a dodatkowe na Bahrajn to 600 SAR). Z banknotu 200 AED wydano mi resztę w Rijalach Saudyjskich - traktowanych na granicy zamiennie (przy transakcjach detalicznych w regionie nie ma znaczenia czy płacimy w AED czy SAR, bo ich wartość jest praktycznie ta sama).
I wjechałem do Emiratów od południowego zachodu. Od pierwszej chwili rzuca się w oczy porządek i czystość. Nie ma nieoznakowanych poboczy czy góry śmieci przy drodze. Jest sporo zieleni (czy też szarości - zrobiło się już ciemno, a dodatkowo przybyła mi godzina na zegarku, bo w Emiratach mamy zmianę czasu o jedną godzinę do przodu w stosunku do Arabii). Autostrada wybrzeża była w doskonałym stanie. Perfekcyjnie oznakowana, w większości oświetlona. Wszystkie ciężarówki posiadały dodatkowe lampy awaryjne (te żółte, obracające się sygnały świetlne, które z daleka wyglądają jakby drogą poruszał się konwój z szerokim ładunkiem). Pełen oczopląs. Ale jedzie się miło. Tylko daleko. I o ile w Arabii Saudyjskiej przez 500km nie spotkałem ani jednego fotoradaru, o tyle tutaj na każdym skrzyżowaniu stał radar stacjonarny.
Oznakowanie limitów prędkości jest ambiwalentne. Z jednej strony stoi znany wszystkim znak ograniczenia prędkości do 100km/h (lub 120km/h w miejscach, gdzie są trzy pasy), z drugiej jednak co rusz pojawia się dobrze oznakowana tablica w języku angielskim mówiąca o tym, że droga jest monitorowana przez radar i maksymalny limit prędkości wynosi 120km/h (lub odpowiednio 140 km/h dla trzech pasów). Więc jak widać jest limit prędkości i maksymalny limit prędkości wynoszący 20 km/h więcej, niż limit właściwy. Ale pędzący w stronę Abu Dhabi Saudyjczycy w ogóle się ograniczeniami nie przejmowali (jak zwykle), więc od strzałów fotoradarów robiło się cały czas jasno jak w czasie wiosennej burzy na Mazowszu. Nie wiem na czym to polega - może mają aż takie znajomości, a może po prostu współpraca pomiędzy policją saudyjską i emiracką (dobrze odmieniam?) nie funkcjonuje na tyle dobrze, żeby karać kierowców na obcych "blachach". Nie próbowałem sprawdzić. Jechałem tak, jak tubylcy, czyli +20 do limitu. Radary pozostawały na takie nadużycie mocno obojętne. Do Abu Dhabi dotarłem w niecałe 4 godziny od przekroczenia granicy, co dało mi średnią prędkość w okolicy 115km/h, co jak na środek nocy nie było jakoś nadzwyczaj wybitnym wynikiem. Ale na miejsce dotarłem zupełnie niezmęczony. Co najwyżej znudzony monotonią arabskich autostrad, ale bez większego znużenia.
Planując dalszą podróż do Dubaju musiałem kupić winietę, bo w Dubaju trzeba płacić za przejazd główną autostradą (zwie się to salik i kupuje się to na praktycznie każdej stacji benzynowej). Elektroniczne urządzenie w formie naklejki kosztuje 100 AED w cenie zawarte jest już 50 AED na przejazdy. Opłata pobierana jest automatycznie z konta przy przejechaniu przez bramki na autostradzie w Dubaju. Przez dwa dni i 3 przejazdy tam i spowrotem uszczuplono me konto o 20 AED, o czym poinformowano mnie SMSem po 2 dniach. Przyznaję bez bicia, że jest to fajnie zorganizowane.
I tyle. Trasa jak najbardziej wykonalna, bez żadnych przygód czy możliwości pomylenia drogi (nawet po stronie saudyjskiej). I pomimo tego, że jest prosta jak drut, to jednak następnym razem chyba bez namysłu wybrałbym samolot…
PS. Przy wyjeździe z Emiratów na granicy musiałem jeszcze dopłacić 35 AED i tu ciekawostka, bo płatność tylko kartą kredytową VISA i miałem szczęście, że wrzuciłem do portfela kartę, której nigdy zwykle ze sobą nie wożę, bo wszędzie płacę albo gotówką, albo kartami debetowymi.